Święta made in China

gift

Na redzie w Szczecinie stoi statek pełen kubańskich cytrusów - zapowiadał jeszcze 35 lat temu pan w Dzienniku Telewizyjnym. Robił to zawsze przed świętami Bożego Narodzenia i podawał ten komunikat z satysfakcją, ale też z nutką troski. - Jeśli wyładunek się powiedzie i nie będzie żadnych opóźnień, to na naszym świątecznym stole pojawią się egzotyczne owoce… - dodawał. 

 

Tradycja Świąt Bożego Narodzenia wiąże się nierozerwalnie z prezentami, które każde polskie dziecko znajdywało pod choinką. W czasach PRL-u trwały wprawdzie spory dotyczące tego, kto jest sprawcą tych wigilijnych niespodzianek, ale zasada obdarowywania pozostawała niezmienną. Dzieciom w Wielkopolsce pakunki pod choinką podkładał nie kto inny, a Gwiazdor, ale pozostali obdarowywani byli już wyłącznie przez Mikołaja. 


Jednakże obu ich starał się wtedy zdetronizować Dziadek Mróz w asyście Śnieżynek, czyli radziecki odpowiednik „zachodniego” Santa Klausa z jego reniferami. Dziś trzeba przyznać z satysfakcją, że nasze rodzime wzory dały opór najeźdźcom; nawet w domach generałów Kiszczaka czy Jaruzelskiego, ich wnuki nie wiedzą dziś kim był Dziadek Mróz. Podejrzewać można, że w domu Wałęsy mit Santa Klausa też nie osłabił pozycji Mikołaja. Choć tu może być różnie.


Nieważne kto je dawał, ale ważne że pod choinką zawsze znajdowały się dla dzieci jakieś prezenty. Jakim cudem nasze matki i ojcowie zdobywali je w czasach, gdy na półkach znaleźć można było tylko ocet i musztardę, pozostanie już na zawsze ich tajemnicą. W latach, kiedy wszystkim brakowało wszystkiego, ich działania zasługują na najwyższe uznanie.
Dzisiejszym dzieciom rzecz wyda się zapewne niemożliwa do przyjęcia i uwierzenia, ale ich rodzice wyrastali w świecie, w którym nie było w ogóle komputerów ani telefonów komórkowych. Nie było Playstation. Nie było prawie w ogóle elektroniki. Nic w Polsce nie miało wtedy napisu „Made in China” (oprócz trampków w dwóch kolorach; granatowym i burym). Mimo tych braków wszyscy cieszyli się z prezentów, bo ważniejszy był wtedy – przynajmniej tak sugerują wspomnienia – sam gest obdarowywania niż przedmiot, który się otrzymało. 


Wśród prezentów, które mogły liczyć na najwyższe uznanie obdarowywanych, była oczywiście muzyka – przenoszona w sposób dziś niewyobrażalny. Płyty winylowe przywożone z „Zachodu” stanowiły zazwyczaj przedmiot niedościgłych marzeń. Kopiowano je na magnetofony szpulowe ZK-145, na kaseciaki „Kapral” i tylko te urządzenia gwarantowały doznania estetyczne związane ze słuchaniem Pink Floyd czy The Rolling Stones. Zresztą same nośniki, czyli czyste taśmy czy kasety, stanowiły łakomy kąsek; dysponować fonoteką nagraną na taśmach ORWO (produkowane w NRD) oznaczało przewagę nad właścicielami polskich taśm Wiskord czy Stomil. Z pewnością znaleziona pod choinką dobra kaseta czy taśma, niechby i czysta, gwarantowała pełne zadowolenie obdarowanego. 


Pasjonaci fotografii jechali na jednym wózku z melomanami – po pierwsze, nikt wtedy jeszcze nie śnił o aparatach cyfrowych. Po drugie, Polska jako kraj socjalistyczny skazana była na wytwory myśli technicznej ZSRR i to na nich opierać się mogły wszelkie pasje. Dlatego też było się wtedy właścicielem aparatów Smiena czy Zorki, bądź przyzwoitego w sumie Zenitha, ale nie żadnych tam Kodaków albo Olympusów. Podobnie jak z taśmami magnetofonowymi, kolejnym wyzwaniem dla fotoamatora były filmy do aparatu. W Polsce najwyższą ocenę zbierały produkty wspomnianego już ORWO, choć wiele zdjęć zalegających w domowych albumach fotograficznych powstało na polskich materiałach.


Każda rzecz mogła być wtedy prawdziwym prezentem i wywołać niekłamaną radość. Prezentem dla pryszczatych nastolatków (choć przecież nie prezentem od rodziców) mógł być przemycony z Berlina Zachodniego „Playboy”, oferujący istniejące gdzieś, ale niezaznane rozkosze ciała. Prezentem mogła być puszka po „zachodnim” piwie, bo liczba kolekcjonerów puszek była wcale niemała. W zasadzie każda rzecz wytworzona w „wolnym świecie”, niezależnie od swojej funkcjonalności, liczyć mogła na bezkrytyczne przyjęcie. 


Wszystko to brzmi jak opowieści o czasach sprzed epoki lodowcowej, ale niestety – w takim świecie wzrastały całe pokolenia, ciesząc się zwyczajnie z byle czego, z marnych podróbek istniejących gdzieś cudowności. Na stołach pojawiały się bloki „wyrobu czekoladopodobnego”, bo w sklepie zakup zwyczajnej czekolady był praktycznie niemożliwy. Wyrób czekoladopodobny miał wprawdzie z grubsza wygląd czekolady, ale na tym się kończyło – smaku nie miało to żadnego i cieszyć się trzeba, że człowiek nie zapadał po jego spożyciu na jakąś niewydolność żołądka, czy inne dolegliwości. 


W tych wesołych czasach, dzieci wiedziały, że podczas świąt telewizja wyemituje kilka odcinków Disney’a, a starsi że będą mogli zobaczyć „prawdziwy” amerykański western, czy film grozy w rodzaju „Trzęsienie ziemi” lub „Płonący wieżowiec”.  Wiedziano, że na stole pojawi się jakimś cudem „zorganizowana” wcześniej szynka, że specjalnymi ładunkami nabije się syfon, że choinka świecić będzie do późna oraz to, że z pewnością jutro można będzie wybrać się na sanki czy łyżwy. Bo co by nie mówić o świętach z lat 70-tych i 80-tych, to z pewnością nie można zarzucić im tego, że kiedykolwiek zabrakło śniegu czy mrozu.


Z perspektywy lat wydaje się również, że były to rzeczywiście prawdziwie rodzinne święta. Wszelkie niedostatki stawały się jedynie detalem wobec atmosfery wigilijnej wieczerzy, łamania się opłatkiem, chwili rozpakowywania prezentów i kolędowania. I po tym wszystkim szło się w mrozie i śniegu na Pasterkę, po to choćby żeby huknąć wniebogłosy wraz z innymi: Bóg się rodzi, moc truchleje.... Prezent w postaci zrobionego przez kogoś na drutach szalika czy swetra, był przyjmowany jako niemal królewski dar. 


Dziś Boże Narodzenie najczęściej jest bezśnieżne, choinki nie mieszczą pod swoimi gałęziami prezentów, z których większość wyprodukowano w Chinach, dzieci po kolacji zamykają się w swoich pokojach by testować nowe tablety lub smartfony a dorośli zagajają: - No to pod te święta Marian, nasze zdrowie... Kiedyś święta bywały marne i biedne, a ludzie jednak świętowali. Pod prawdziwą choinką znajdowaliśmy wyroby czekoladopodobne. Dziś chyba jest odwrotnie: pod wyrobem choinkopodobnym, w świecie komercji udającym czas świąteczny, dostajemy prawdziwe prezenty. A może tylko ktoś tak nam powiedział, że one są prawdziwe? 


   Jacek Rujna