Piszę niniejszy artykuł z przyczyn logistycznych, w trzy tygodnie przed ukazaniem się czerwcowego numeru Nowinek. Do tego czasu może się dużo zmienić tak, że z góry przepraszam, jeśli moje wywody stałyby się czymś w rodzaju „musztardy po obiedzie”.
Jak minął mi swoisty areszt domowy? Ano tak jak większości osób. Prawie całkowita izolacja, zaś jedyny kontakt ze światem zewnętrznym przybrał postać cotygodniowych zakupów spożywczych.
Mam szczęście w nieszczęściu, gdyż nie straciłam pracy. Mieszkam w skromnym domku, jednakże przylega doń mały ogródek. Do tego jest nas aktualnie dwoje pod wspólnym dachem tak, że syn całe dnie spędzał sam na pięterku, ja zaś na parterze wykonywałam zwyczajne czynności służbowe.
Jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem stanu kryzysu sanitarnego, otrzymałam wiadomość z Brussels Airlines, iż nasz lot do Oslo został przesunięty. Nie za bardzo wtedy dotarło do mnie dlaczego, jednakże dało mi to trochę do myślenia. Właśnie w poprzednim numerze miałam się rozpisywać o podróży do stolicy Norwegii, ale jak mawiają: „z pustego przecież nawet sam Salomon nie naleje”.
Po oficjalnym ogłoszeniu „lockdown”, wpadłam w drobną panikę. Zaczęłam nawet łykać Valium, ale przecież to nie jest wyjście z sytuacji. Szukałam innego sposobu na względne wyluzowanie się i odkryłam… dziewiarstwo ręczne. W jakimś kartonie odnalazłam zapomniane od dawna podręczniki do nauki tego równie zapomnianego zajęcia. Udało mi się skombinować jakieś druty (nawet i drewniane co jest swoistym paradoksem) oraz kilka kłębków wełny. Od tego czasu uprawiam tak zwane „dzierganie sportowe” – staram się raz w tygodniu nauczyć nowego wzorku czy szlaczka, a obojętnie na to czy wyjdzie mi ładnie czy też nie, robótkę pruję i wybieram sobie kolejny motyw do realizacji.
Bardzo brakuje mi kontaktów międzyludzkich, choć dzięki internetowi codziennie mam nowiny od córki, mamy czy od przyjaciółek (całuję Was moje drogie!). Trudno mi sobie wyobrazić, jak bez najnowszych technologii tę izolację moglibyśmy przeżyć. Brakuje mi oczywiście też podróży, które są moim największym hobby.
Ale cóż, życie toczy się dalej i musimy być dobrej myśli. Od dzisiaj (belgijski Dzień Matki) można odwiedzać najbliższych. Od jutra ruszą sklepy. Szczerze mówiąc, obawiam się trochę tej wolności, gdyż wiele osób nie jest w stanie uświadomić sobie potęgi tej zarazy.
Mam wiele szczęścia, gdyż żadna ze znanych mi osób nie padła ofiarą koronawirusa. I tak trzymać! Pomimo stopniowego złagodzenia środków podjętych przez rząd, nie należy bagatelizować sytuacji, gdyż Belgia jest jednym z krajów o najwyższej śmiertelności w przeliczeniu na liczbę mieszkańców.
I mimo tego, iż wszystko zdaje się wracać do stanu normalności należy pamiętać, że na razie nikt nie wynalazł ani szczepionki ani skutecznego lekarstwa na walkę z kowidem. Bez nich zaś jesteśmy cały czas wystawieni na ryzyko. Ryzyko, które można zmniejszyć utrzymując fizyczny dystans, myjąc często ręce oraz nosząc maseczki we wszystkich zamkniętych przestrzeniach publicznych.
Jak w praktyce wyobrażam sobie naszą egzystencję w najbliższych miesiącach? Ostrożnie. Tym bardziej, że wiele osób narzuconych lub sugerowanych rekomendacji nie przestrzega. Tak więc chociaż chciałoby się wziąć ciotkę czy teściową w objęcia, lepiej poczekać miesiąc albo dwa dla powszechnego dobra.