21 sierpnia 1911 roku wydarzyło się to, co wydawało się niemożliwe. Tego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach zostało skradzione jedno z najsłynniejszych dzieł sztuki na świecie. Cała prasa Francji kradzież „Mony Lisy” okrzyknęła największą katastrofą narodową. Gazety natychmiast zaczęły snuć domysły, kto mógł stać za tym „świętokradztwem”. Podejrzenia za dokonanie tego czynu kierowano to na cesarza niemieckiego, to na amerykańskiego milionera Morgana, to znów na kogoś umysłowo chorego.
Obraz Leonarda da Vinci trafił do Francji w 1516 roku za sprawą samego artysty, który przenosząc się do Paryża przywiózł ze sobą to arcydzieło. Po jego śmierci w 1519 roku, obraz ten nabył ówczesny król Francji Franciszek I Walezjusz. Następnie zdobił sypialnię Napoleona, żeby w końcu stać się ozdobą Luwru. Mona Lisa wisiała tam bez przerwy do 21 sierpnia 1911 roku, kiedy to pewien łotr zdjął go z dwóch żelaznych haków i wziął ze sobą. Tym zuchwalcem okazał się Włoch Vincenzo Perruggia, który swój występek planował od kilku miesięcy. W trakcie przygotowań doszedł do wniosku, że wbrew wszelkim przewidywaniom, wykradzenie Mony Lisy nie będzie trudne, pod warunkiem, że wybierze się odpowiednią porę i dopisze trochę szczęście. Vincenzo na kilka tygodni przed całą akcją zatrudnił się w Luwrze. Uznał, że najodpowiedniejszym dniem będzie poniedziałek, bowiem tego dnia muzeum jest zamknięte dla zwiedzających i przebywają w nim tylko ludzie z dozoru, sprzątaczki, konserwatorzy i dekoratorzy czasem też fotografowie. W dniu planowanej kradzieży Włoch miał wolne, do muzeum dostał się z grupą innych pracowników, portier zawsze czytał gazetę lub zajmował się swoimi sprawami. Następnie bez problemu dostał się do Sali nr 47, ściągnął ze ściany obraz i udał się w stronę schodów dla personelu. Na klatce schodowej wyjął go z ramy i schował pod swój roboczy kitel. Tu napotkał pierwszą przeszkodę - drzwi prowadzące na dziedziniec były zamknięte. Nie stracił zimnej krwi, wyjął z kieszeni scyzoryk odkręcił klamkę chcąc obluzować zamek, kiedy mocował się z drzwiami usłyszał kroki dobiegające z zewnątrz. Nie spanikował tylko poprosił osobę przechodzącą o ich otwarcie. Był to jakiś blacharz, który przychylił się do jego prośby, tym samym droga do ucieczki była otwarta. Spokojnie przeszedł przez portiernię i gdy znalazł się na ulicy przyspieszył kroku, tym samym zwrócił na siebie uwagę niejakiego pana Bouqueta, który o tej porze udawał się do biura. Złodziej na tyle go zaabsorbował swoim zachowaniem, że odwrócił się za nim i zobaczył, że ten coś wyrzuca do rowu - była to odkręcona klamka. Następnie Vincenzo Perruggia udał się do włoskiej dzielnicy, gdzie mieszkał przy Rue de L’Hopitsal Saint-Luis pod numerem 5. Kiedy znalazł się w swoim obskurnym pokoiku dzieło Leonarda da Vinci owinął w czerwony aksamit następnie umieścił w podwójnym dnie drewnianej skrzyni, którą wsunął pod łóżko. Alarm w muzeum wszczęto dopiero we wtorek. Wcześniej widząc białą plamę po Giocondzie myślano, że została przeniesiona do atelier, gdzie ją fotografowano. Kiedy okazało się to nieprawdą, zrobiła się afera na całą Francję. Dziennikarze zaczęli prześcigać się w domysłach, kto stał za tą zuchwałą kradzieżą. Jedna z paryskich gazet jeszcze tego samego dnia zagwarantowała sprawcy utrzymanie w tajemnicy jego nazwiska oraz sumę 55 000 franków, jeśli ten zwróci obraz do 1 września. W przypadku, gdyby miał problem z dotrzymaniem terminu, to po 1 września otrzyma kwotę 50 000 franków, byle by tylko zwrócił obraz. Za ujawnienie informacji, które pomogą odzyskać Mona Lizę i złapać sprawcę obiecano nagrodę 10 000 franków.
Od razu też do działania przystąpiła policja. Jedynym śladem jaki udało się znaleźć był odcisk palca, pozostawiony przez złodzieja na szybie, która chroniła obraz i jego ramę. Ponadto jeden z policjantów zauważył brak klamki w drzwiach prowadzących na dziedziniec, ale śledczy nie przywiązali do tego większej wagi. Kilka dni później klamka trafiła w ręce policji, przyniósł ją Bouquet, który śledząc w prasie wszystkie informacje na temat kradzieży w Luwrze przypomniał sobie ów człowieka, który zwrócił jego uwagę i na własną rękę odszukał przedmiot, który on owego dnia wyrzucił.
Teraz policja pojęła, że skoku na Luwr nie dokonała żadna zorganizowana banda tylko pojedynczy człowiek. To sprawę jeszcze bardziej skomplikowało, gdyż bandę łatwiej można było wytropić. Udział w takim przestępstwie większej ilości ludzi mógł sprawić, że ktoś mógł się wygadać, popełnić błąd, a pojedynczy człowiek był dla policji bardziej anonimowy i trudniejszy do wytropienia. Na początku pomyślano, że mógł to zrobić albo szaleniec, albo dziennikarz co nie było takie niedorzeczne, gdyż bardzo często kilka razy zdarzyło się, że ludzie prasy wynosili z muzeów eksponaty tylko po to, żeby zyskać podstawę do publicznego piętnowania niedostatecznego zabezpieczenia muzeów. Policja przystąpiła z impetem do działania. Skontrolowano zakłady i szpitale dla chorych psychicznie, wzięto pod lupę personel zatrudniony w Luwrze, poza tym szczególnej kontroli poddano wszystkie przejścia graniczne, porty i dworce w całej Francji.
Policja musiała sprawdzać tysiące informacji i wskazówek, które nadsyłano z całego kraju przez poruszone społeczeństwo. Mijały tygodnie i nie było widać efektów. Śledztwo prowadzono z zaciętym uporem, ale i brakiem nadziei. Rysopis Perruggia podany przez kasjera był mało dokładny, a pracowników Luwru jednego po drugim wykreślano z listy podejrzanych. Kiedy całe śledztwo stanęło w martwym punkcie i policja nie wiedziała czego się uchwycić, jeden z czytelników „Le Figaro” zwrócił uwagę, że może to szklarze mają jakiś związek ze zniknięciem Mony Lisy, gdyż jakiś czas przed kradzieżą kazano oszklić najcenniejsze obrazy w Luwrze dla zabezpieczenia ich przed uszkodzeniami. Po tej sugestii policja poleciła władzom Luwru sporządzić wykaz wszystkich szklarzy, którzy byli zatrudnieni przy tej pracy. W tym spisie widniało również nazwisko Vincenza Perruggi, więc pewnego dnia policja zapukała do jego drzwi.
Jednak ta wizyta nie przyniosła żadnych rezultatów, choć policja miała Mona Lisę przed czubkiem nosa, a dokładniej przed czubkami butów, gdyż skradziony obraz leżał zamknięty w skrzyni pod łóżkiem. Wystarczyło tylko się schylić i otworzyć ją, ale nie przeprowadzono rewizji. Kiedy cała sprawa trochę przycichła Perruggii zaczął się zastanawiać nad sprzedażą swojego łupu, ale brał pod uwagę tylko włoskich handlarzy i kolekcjonerów, gdyż był zdania, że Mona Lisa została skradziona Włochom przez Napoleona Bonaparte i powinna wrócić do swojej prawowitej ojczyzny, czyli Włoch.
W jednej z paryskich gazet przeczytał, że 2 grudnia 1913 roku we Florencji odbędzie się aukcja dzieł sztuki prowadzona przez znanego florenckiego handlarza i znawcę Alfreda Geriego. Perruggi postanowił to wykorzystać, uznał, że to znak, gdyż Florencja była miejscem urodzenia Mona Lisy. Tuż przed terminem aukcji skontaktował się z Alfredo Geriego, z propozycją kupna Mona Lisy, ten początkowo potraktował to jako głupi żart, ale w końcu zdecydował się odpowiedzieć na list i pozornie przystąpić do oferowanej transakcji. Wysłał wiadomość, tak jak chciał Perruggi na poste restante „Vincenzo Leonardo, Paris, Palace de la Republique” z informacją, że jest zainteresowany kupnem obrazu Leonarda da Vinci. Po kilu dniach Perruggi zjawił się we Florencji. Następnego dnia po przyjeździe Włocha, doszło do spotkania w hotelu, w którym się zatrzymał z Alfredo Geri. Ten zobaczył obraz i przekonał się, że Perruggi nie żartował z Mona Lisą. Ustalili, że do transakcji dojdzie 12 grudnia. Teraz, gdy nie było już żadnych wątpliwości, że odnalazł poszukiwany w całej Europie obraz zawiadomił policję. 13 grudnia 1913 roku wśród wielkich wiwatów paryżan na swoje miejsce w Luwrze wróciła Mona Lisa.
Pół roku później Perruggi stanął przed sadem. Proces był bardzo krótki, już po godzinie ogłoszono wyrok - rok i piętnaście dni więzienia. Jego obrońca natychmiast złożył apelację powołując się na okoliczność łagodzącą jaką stanowiła ewidentna choroba psychiczna. Tym samym wytargował obniżenie kary do siedmiu miesięcy, dokładnie tyle czasu spędził Włoch w areszcie śledczym, tym samym mógł opuścił salę sądową jako wolny człowiek. Victorio Perruggi służył we włoskiej armii, po I wojnie ożenił się i wrócił do Francji, gdzie otworzył sklep z obrazami. Zmarł w 1925 roku.