Pomysł jest, ale niespecjalnie dobry dla ludzi, którzy lubią zwiedzać będąc na zewnątrz i spacerować po świeżym powietrzu. W tym momencie bowiem (co nie za bardzo do mnie dotarło przed wyjazdem) słońce nawet w tej części Szwecji zachodzi tuż po 15-ej, zaś pół godziny później robi się czarna noc. Pozostają nam wtedy jeszcze niektóre otwarte późno muzea oraz lokale gastronomiczne, ale o tym będzie mowa poniżej.
Od pewnego czasu ciągnie mnie do Skandynawii. To zainteresowanie przerodziło się nawet w swoistą pasję, co pewnie będzie Państwu dane zobaczyć w kolejnych artykułach. Faktem jest, iż nigdy w życiu się tak nie oczytałam przed żadnym wyjazdem. Zabrałam się nawet za język szwedzki, co może świadczyć o sporej determinacji (lub o dużym poczuciu humoru) z mojej strony.
Do naszych północnych sąsiadów dotrzeć jest łatwo. Lot z Zaventem na lotnisko Broma trwa jedynie dwie godziny. Natychmiast po wylądowaniu, pouczone książkowymi wiadomościami, udałyśmy się z córką do pobliskiego Pressbyrån (czyli jak sama nazwa wskazuje do sklepu z m.in. prasą) w celu zaopatrzenia się w wieloprzejazdową kartę na metro, autobus, tramwaj i… statek. Trzeba bowiem wiedzieć, że stolica Szwecji jest położona na 14 wyspach.
W przeciwieństwie do Kopenhagi, nie opłacało się nam wykupywać „turystycznej karty wstępu”, gdyż spora część muzeów jest bezpłatna. Poza tym w ww. ryczałt nie wchodzą przejazdy liniami miejskiego przedsiębiorstwa komunikacji, co sprawia, że pakiet ten nie jest szczególnie interesujący.
Po zostawieniu bagaży w hotelu, udałyśmy się do pobliskiej restauracji. Jak wszystkim wiadomo – Polak głodny to Polak zły. Zasada ta nie pomija również płci pięknej. Tutaj również przydały się nam książkowe nauki: otóż w szwedzkich restauracjach przewidziano specjalną linijkę w rachunku na tzw. „dricks” (napiwek), który nie jest obowiązkowy, ale mile widziany. Jeśli nie chcemy nic zostawić kelnerowi, należy po prostu to pole przekreślić.
Inna nowość (dla mnie) to mieszane toalety. Mówiąc w skrócie, nie ma pisuarów, zaś panie i panowie oddają mocz (czy też coś innego) w kabinach „unisex”. Dostęp dla obu płci dotyczy również przewijalni dla niemowlaków, zarezerwowanych w wielu krajach wyłącznie dla kobiet. Tutaj miejsce na niezwykle przyziemną, ale jednak istotną uwagę: publiczne szalety w Szwecji są jedynym bodajże miejscem, w którym należy płacić gotówką (10 koron).
Przejdźmy teraz do zagadnień bardziej intelektualnych, czyli do muzeów. W Sztokholmie jest ich od groma, zaś bardzo praktyczna apka na smartfona pozwala nam na spokojny wybór według tematyki, która nas interesuje lub bliskości geograficznej (lub po prostu wg ceny biletu). Nie chciałabym zastępować biura informacji turystycznej, jednak napomnę, iż miejscem, którego w żaden sposób nie można ominąć jest Vasamuseet. Jego główną atrakcją jest zachowany w doskonałym stanie okręt wojenny z XVII wieku, zamówiony przez Gustawa II Adolfa. Król był tak niecierpliwy, że mimo ostrzeżeń specjalistów, zdecydował się na zbyt wczesne zwodowanie niestabilnego statku. Ten zaś zatonął po przemierzeniu zaledwie 400 metrów i dopiero po 333 latach został wydobyty z morskiej toni. Mając na względzie doskonały stan konserwacji, jest on uważany za absolutny unikat w skali światowej.
Nie wiem, czy należy przypomnieć, że statek ten miał być przeznaczony do ataku na Polskę. Nasi rodacy są najwyraźniej zainteresowani tematem stąd ich liczna obecność na miejscu. Polski można słyszeć praktycznie wszędzie: w sklepach, muzeach, barach, na rynku. Jednak najczęściej słyszany jest język rosyjski. Większość prospektów (oraz nawet czasem kart w restauracji) jest pisanych również cyrylicą. Po polsku nie ma nic, także znajomość angielskiego okazuje się nieodzowna.
Wróćmy jeszcze na chwilkę do muzeów. Po „Wazie” (ok. 15 euro), warto jest wstąpić do muzeum narodowego (bezpłatne), nordyckiego (18 euro) oraz Skansenu (cena według pory roku – w zimie niecałe 14 euro). Ten ostatni to muzeum na wolnym powietrzu. Uważany za jedną z najlepszych atrakcji stolicy, obiekt ten jest niewątpliwie interesujący głównie dla osób… które nigdy nie były na prawdziwej polskiej wsi. Polecam go jednak rodzicom z dziećmi, które mogą się wyhulać na placach zabaw oraz popatrzyć na skandynawskie zwierzęta, w sumie nie tak różne od naszych (żubry, rysie, wilki, łosie itp.).
Nie tylko tam można sobie przegryźć własną kanapkę, gdyż większość „krytych” muzeów posiada specjalny lokal na piknik. My jadłyśmy codziennie wieczorem w restauracji, gdyż jakoś trzeba spędzić czas po szybko zapadającym zmroku. Zrozumieli to również tubylcy, którzy korzystają pełną parą z przyjemności kulinarnych, przy czym (że tak się wyrażę) „nie wylewają za kołnierz”.
Bardzo zadziwił mnie fakt, że Szwedzi mają reputację wielkich miłośników… alkoholu. Do połowy lat 60-tych jego sprzedaż była „racjonowana” tak, że ten, kto mógł, pędził sobie bimberek (nielegalnie) w domu. Aktualnie napojów przekraczających 3,5 procenta w zwykłym sklepie nie uświadczysz. Państwo w dalszym ciągu prowadzi politykę restrykcyjną mając monopol na sprzedaż trunków dostępnych jedynie w sieci Systembolaget.
Cóż jeszcze by dodać. Niewątpliwie zabrakło nam czasu na większe zwiedzanie za dnia, który był w pewnym stopniu „okrojony”. Osoby, które wybiorą się do Sztokholmu w grudniu, będą miały przyjemność podziwiać pachnące kardamonem targi świąteczne. Ja jednak poczekam sobie do wiosny, aby móc w pełni wykorzystać pobyt w stolicy Szwecji.