Końskie kiełbasy

frytki

Pięknego letniego dnia, w poznańskim klubie Ava, jeden z realizatorów/klubowiczów zaproponował mi grę w krótkometrażowym filmie, z moją dziewczyną i jeszcze z jednym chłopakiem, którego wcześniej sobie dobrał. Scenariusz był o miłości. Nic zdrożnego. Wspaniale, to przecież miły temat. Każdy przecież potrzebuje miłości.

 

W dodatku starszy, pracujący w telewizji kolega zaproponował, że opłaci nam przejazd, opłatę za miejsce na polu namiotowym i wyżywienie. To były nasze czasy licealne i nikt z nas nie dysponował własnym portfelem. Zgodziliśmy się wierząc, że czeka na nas fantastyczna przygoda. 

Kiedy już dojechaliśmy nad morze, na drodze do miejsca naszego biwakowania uderzyła mnie lśniąca na tle niebieskiego nieba reklama, wielki napis namalowany czerwoną farba „kiełbasy z konia”. Nie wiedziałem wtedy jeszcze - co to może znaczyć?

Pierwszego dnia, po zainstalowaniu się na polu namiotowym, zrobiliśmy kilka zdjęć na plaży, na wydmach. Film kręcony był na kamerze 16mm, więc nie widzieliśmy efektów, ale mieliśmy pełne zaufanie do realizatora. Dobry był w swoim fachu, romantyczny, a nawet metaforyczny. Znaliśmy oczywiście jego wcześniejsze filmowe realizacje. 
Niestety, pogoda szybko się zepsuła. Wiał silny wiatr i zaczął padać deszcz. Lało z nieba jak z prysznica.
Kręcenie filmu stało się niemożliwe. Brakowało słońca i trzeba było ten zły czas jakoś przeczekać. 
Tylko co robić w taką pogodę i w dodatku się nie rozchorować? Czekaliśmy w namiotach na naprawę nieba. Czas się dłużył, było zimno i wilgotno. 
Jedyne rozwiązanie, jakie przyszło nam do głowy, to uzbroić się na tę okazję w antywirusowe płynne środki, tak jak to bywa najczęściej w trakcie kręcenia prawdziwego filmu i kiedy jest czas wolny. 
Po krótkiej i zgodnej dyskusji wyruszyliśmy zdecydowanie na ich poszukiwanie. 
Na drodze po nam nieznanym terenie dowiedzieliśmy się, że w jednej z pobliskich rybackich wiosek jest jedyny sklepik na całą okolicę z regularną dostawą procentowych napojów. Trochę czasu zajęło nam, by do niego dotrzeć w godzinach sprzedaży. Jakie było nasze przerażenie, gdy odkryliśmy, iż inni, wakacjusze wpadli na ten sam pomysł co my. Kiedy dotarliśmy na miejsce stała tam już kilometrowa kolejka. 

Nasz starszy kolega miał jednak moc przekonywania obcych i udało nam się wbić w jej początek. Zakupiliśmy wszystko co było nam potrzebne. 

Kiedy dotarliśmy do naszych namiotów, już wszyscy wiedzieli o naszym oprocentowanym zakupie. 

Jakie było moje zdziwienie zainteresowaniem naszą kinematograficzną realizacją. Co chwilę ktoś wpadał do naszych namiotów by się o filmie czegoś nowego dowiedzieć i przy okazji zaznać szczęścia w gębie… 

I tak zleciały z trzy dni. 
Deszcz na szczęście przestał padać, przestaliśmy się szczepić na zimno i wilgotność, i mogliśmy wrócić do naszej filmowej pracy. 
Niestety środki producenta na realizację filmu szybko się skończyły i nawet na jedzenie też już prawie nic było. No, trochę zostało i na piwo. 
Przybył ostatni dzień naszej przygody. Byliśmy głodni... a w naszym rejonie stała tylko jedna buda. Sprzedawali w niej końską kiełbasę z grilla i oczywiście jasne piwo. Ja nigdy wędliny z konia nie jadłem... Lubiłem i lubię konie, ale głód... i w brzuchu grało!
Za ostatnie złote producent i realizator w jednej osobie zakupił po jednej kiełbasie z musztardą sarepską dla każdego, po jednej bułce i po piwie. Przyznam, że było jak w raju. Ale na krótko.
Na tej piaszczystej pustyni, nad jonowym morzem z piasku wyłoniła się grupa rosłych chłopów. Byli łysi i muskularni. Pamiętam, że jeden z nich miał na stopach białe skarpetki i klapki adidasa. To był wtedy produkt nie do kupienia, no chyba że jakieś tureckie podróby. Patrzeliśmy na nie jak wmurowani. Były prawdziwe. 
Podeszli do nas i tak bez dzień dobry: dawać te kiełbasy i piwo! I bić nas chcieli. Co drugie słowo przeplatane czymś, co dziś każdy rozumie. 
A nas głód zżerał, ale i strach był. Głód był jednak silniejszy. Jak umówieni pochłonęliśmy kiełbasy ekspresowo, połykając je prawie w całości. 
Przywódca zbójów widząc nasze zawzięcie zadał nam przed biciem jedno pytanie: a wy skąd jesteście? Z Poznania przyjechaliśmy, film kręcić, o miłości. Głodni jesteśmy i pić nam się chce.
A on na to: to wy kibicujecie Lechowi? No tak, odpowiedział producent i realizator w jednej osobie. A my dorzuciliśmy jeszcze kilka nazwisk znanych nam piłkarzy. Okazało się, że grupa zbójów jest z Wielkopolski. Nie wypili naszego piwa. Kiełbas już nie było. 

A oni jak cyrkowi magicy wyczarowali kilka butelek wódki by z ziomalami uczcić nadmorskie pełne miłości spotkanie. Znowu trzeba było pić, ale tym razem z grzeczności. Nie pamiętam nic z naszej rozmowy, ani jak dojechałem do domu, ale szczęśliwie, cały i zdrowy, tyle tylko że bardzo zmęczony. To było prawdziwe przeżycie. Nigdy później nie zjadłem wędliny z konia. Do dziś nie mogę. 

Prezydent frytek