Telefon

frytki

Ta historia wydarzyła się w czasach moich studiów, kiedy została otwarta granica Polski ze Szwecją i mogliśmy już płynąć bez obawy, że nas ktoś po drodze zatopi. 

Prawdę mówiąc nie miałem ochoty się tam wybierać, ale moja dziewczyna już tam była na tzw. robotach. Pomyślałem, że jeśli będę miał szczęście i zarobię trochę pieniędzy swoją twórczą pracą, będziemy mieli więcej na życie i też na studia. Jak wiadomo, materiałów do Akademii nikt za darmo nikomu nie rozdawał. 

Tak więc, po zdobyciu wizy, z pierwszym wiatrem popłynąłem w nieznane.     
Kiedy już przybyłem do Sztokholmu trochę zajęło mi rozpoznanie terenu. Dowiedziałem się, że w biurze dla bezrobotnych można skorzystać z książki telefonicznej i z darmowego telefonu. W ten właśnie sposób znalazłem szwedzką reklamową firmę. Dzień później udałem się na umówione spotkanie. Przedstawiłem swoje portfolio, które zawierało również kilka zdjęć moich obrazów. I trafiłem w dziesiątkę. 
Szef firmy zaproponował mi, bym zrobił projekt logo dla golfowego klubu. To była bardzo miła niespodzianka! Stwierdził, że on w tych dniach ma dużo pracy i nie ma na to czasu. A jeśli klub zaakceptuje mój projekt to później jego współpracownik w biurze wszystko opracuje, jak trzeba. 
Miałem do dyspozycji ołówek, długopis, kilka pisaków, nożyczki i klej. Linijkę zrobiłem sobie sam. Zrealizowałem projekt i po dwóch dniach go zaniosłem. Teraz należało uzbroić się w cierpliwość.     
W międzyczasie łaziłem po ulicach miasta i nie mogłem się nadziwić temu, co ludzie wyrzucają na śmietnik. Doprawdy, wszystko, co miało wartość: karton w rulonach, film do rysunków animacyjnych, papier rysunkowy - tego były tony. Ale były też przedmioty użytku codziennego i AGD: działające telewizory, magnetofony, a nawet nieprzeterminowane produkty spożywcze.     
Po kilku dniach skontaktowałem się z szefem firmy, by dowiedzieć się, czy swoim logo odniosłem sukces. Powiedział, że tak. Moje logo zostało przyjęte i że mogę przyjść odebrać pieniądze, i że ma dla mnie jeszcze jedną propozycję. Chciałby, bym namalował dla niego cztery obrazy. Teraz zapłaci mi wstępnie tysiąc dolarów, a jak je przywiozę dostanę drugi tysiąc. Nie było to dla mnie mało. Nigdy wcześniej nie trzymałem takiej sumy w rękach. Miałem wolność wyboru tematu, techniki i formatu. Umówiliśmy się słownie. Byłem szczęśliwcem, obdarzony zaufaniem. Nie mogłem tego zaufania zawieść!
Wróciłem do Polski i zakupiłem w sklepiku ASP najlepsze materiały, farby, pędzle, blejtramy, na 4 duże obrazy. Zabrałem się do malowania. Pracowało mi się bosko! Malowałem „Schody do nieba”. Byłem naprawdę szczęśliwy, że ktoś nieznajomy mnie docenił, we mnie uwierzył. To cud.    
W szkole pracował (i do dziś pracuje, jak się dowiedziałem) przemiły pan, złota rączka - pan Karol. Lubiłem go, ale nie znałem bliżej. Potrafił zrobić wiele różnych rzeczy, w technice mi nieznanej. Zapytałem go czy nie byłby zainteresowany wymianą. Ja mu dam kolorowy, zachodni, działający duży telewizor, a on zrobi dla mnie nowy rodzaj telefonu. Zgodził się.     
Popłynąłem ponownie do Szwecji. Dowiozłem obrazy do Sztokholmu. Mój zleceniodawca był zachwycony. Otrzymałem drugą cześć pieniędzy i spisaliśmy umowę o dzieło.
Poprosiłem go wtedy o jedną przysługę. O to, by pomógł mi przewieźć na prom duży, kolorowy telewizor, który znalazłem, porzucony. One leżały wtedy na ulicach jak świeże, słodkie bułeczki na cukierniczych blachach i działały.     
Powiedział, że nie ma sprawy, ale zdziwił się. Jak go będę transportował? A ja już miałem wszystko obmyślone. Przewiózł mnie z nim do portu i pomógł wyładować. Był wielki i ciężki, aż się zasapałem. Wielki jak polski kolorowy „Rubin”. 
Nie miałem nic, w co można go było zapakować. Przykryłem go wstydliwie kraciastym wełnianym kocykiem, by się nie zadrapał. Utrzymując go z trudnością w rękach wszedłem z nim na prom. Przepuścili mnie. Uff. Już się bałem, że nie dam rady.
Za mną w kolejce na pokład promu stała obca mi rodzina. Babcia, dziadek, ich synowie i kuzyni. Wnosili w częściach Mercedesa. Każdy coś niósł. Taki bezcłowy rodzinny import. Im też się jeszcze udało. Później brakowało już wolnego miejsca.     
Kołysząc się na wzburzonym Bałtyku, w korytarzu, siedząc na firmowym dywanie, pilnując, by duża skrzynia ze skarbami się nie stoczyła i kogoś nie zabiła, dotarłem do Polski. Do Gdyni. 
Już na lądzie, by Philipsa dowieźć do Poznania, wynająłem taksówkę, za dolary. Taksówki stały tam w długim rzędzie i czekały. Wcześniej to już wybadałem.    
Pan Karol otrzymał wielką skrzynię. W zamian zrealizował moje zamówienie. Był to nowy telefon, przetworzony ze standardowego. Szary, na tarczach którego wtedy wykręcało się numery. Używano takich w biurach przeróżnych urzędów, w domach, w szkołach. Ale tu zaszła zmiana. Ten telefon mógł być podłączony jedynie do prądu. Można było zmieniać czas jego dzwonienia, jak w budziku. Nie można było natomiast z nikim porozmawiać. Kiedy ktoś podniósł słuchawkę telefon przestawał dzwonić i to tyle. 
Wystawa.


Na trzecim piętrze w Akademii Sztuki, blisko pracowni malarskich, w pomieszczeniu trochę wyglądającym na biuro albo mały pokoik, zainstalowałem kolorowe kolaże; trochę jakby ludowe. Wycinanki, fragmenty rysunków. Te kolaże nie były niczym połączone, nieprzyklejone do niczego. Utrzymywało je jedynie szkło. Krzesło, na którym znalazł się kolaż, przykryte było szybą. Po środku pomieszczenia stał okrągły, czarny stół, jak jakaś czarna dziura, w której epicentrum kręciła się w kółko pokolorowana wycinanka. Obok stołu, zawieszone w pionie jakby łóżko, płaskie, nieprawdziwe. Płaska forma oprawiona w wyciętą, dopasowaną szybę, bez ramy. Gdyby ktoś podniósł szybę bądź ją zbił, rozsypałoby się wszystko w nieładzie. Niemożliwym byłoby to zebrać, by powtórzyć tę samą układankę. Na ścianach wisiały oprawione w oszklonych ramkach podobnie zrealizowane kolaże.    
Stałem tak każdego dnia incognito, niedaleko, by się przyglądać, jak taki szpieg z krainy deszczowców. Jakie będą reakcje? Cóż się wydarzy? Komu się nie spodoba, a kto się zachwyci? Kto zrozumie, a kto me dzieła zniszczy?     
Na parapecie okna stał... telefon, który czasem dzwonkiem dawał o sobie znać - dzwoniące dzieło Pana Karola, a mój audiowizualny wynalazek. 
Jeden z przechodzących korytarzem profesorów usłyszał ten alarm. Wszedł do „mojej galerii” i podniósł słuchawkę, ale nic w niej nie usłyszał. Później - chyba by się zastanowić - usiadł na krześle i zgniótł szybę. Och…
Studenci telefonu nie dotykali. Ale byli i inni, i z administracji. Rzucali się na telefon w celu odbioru i komunikacji. Wtedy dzwonek telefonu głuchł i za każdym razem powtarzało się to samo przerażające milczenie słuchawki. Słychać było tylko: „halo, halo, halo” aż do irytacji, do zdenerwowania. „Halo, halo” i następowała głośna rozmowa odbiorcy z sobą samym. Aż w końcu, w tym komunikacyjnym szale, słuchawka lądowała w widełkach diabelskiej innowacji i technicznego postępu. 
To nie był żart! To była moja wystawa. 


Prezydent frytek