Tuńczyk

tunczyk

Praca, praca, wszyscy o niej rozmawiają, jej potrzebują, szukają, mają jej dosyć, są bardzo nią zajęci i przejęci. Dziś jest niebezpiecznie ją stracić, bo jeszcze trudniej znaleźć. Zwłaszcza tę odpowiadającą doświadczeniu. A trzeba przecież życie jakoś przeżyć, wypełnić produktywnie swoją egzystencję na ziemi, wychować dzieci, jeśli są, zapłacić rachunki, „wybudować dom”. Trzeba kupić samochód, wyjechać na „wyspę Honolulu” i rozliczać swój czas życia przed innymi. 

 

Sztuka, najczęściej niezrozumiała, pełna jest myślowych meandrów. Dla wielu tzw. normalnych ludzi są to chore wybryki znudzonych sobą ludzi, osób leniwych, fanaberia. Tak się często wydaje. W najlepszym przypadku to dekoracja. Chyba, że zacznie się o niej szeroko mówić w mediach i narodzą się dzięki niej nowi celebryci. Kiedy kasa artyście obficie spływa strumieniami – o, wtedy jest on ważny! Wówczas się go szanuje i kocha, i jest zrozumiany nawet jeśli i tak nie wiadomo, o co mu chodzi. Można nawet mu pozazdrościć. Ale jak ten proces przebiega, o to już mało kto pyta. Sztuka to nie jest pierwsza ludzka potrzeba – odbijają się echem ludzkie stwierdzenia.

Większości artystów trudno z niej wyżyć, zaspokoić podstawowe potrzeby, nie wspominając o inwestycjach w materiały i w narzędzia. Dlatego artyści bez wystarczających środków imają się różnych, obcych sobie zajęć, często tracąc przy tym zapał do pracy twórczej. Z braku nadziei na zmianę swojej sytuacji popadają w przeróżne choroby. Zwłaszcza w depresję. Tylko kogo to obchodzi? 

Usłyszałem wibracje mojej komórki. Odżyła po całym dniu odpoczynku na drewnianym stole. Zadzwonił do mnie nieznany mi człowiek. Nie przedstawił się. Jego chrypiący głos w słuchawce jak po mocno przepitej i przepalonej nocy, zapytał: 
-  Czy to Pan? 
- Tak –
odpowiedziałem – To ja. 
- Słyszałem, że szuka Pan pracy. 
- Tak, rzeczywiście, mam rachunki do zapłacenia. 
- Ach, to się dobrze składa. Mam dla Pana propozycję. Jutro o godzinie 17.00 odbędzie się „konferencja jednego pracodawcy”. W hotelu Tuńczyk. Założy Pan garnitur, weźmie Pan coś do pisania i na sto procent zostanie pan zatrudniony.

Mężczyzna odłożył słuchawkę nie mówiąc mi nic więcej. Dziwna sprawa, pomyślałem. Skąd miał mój numer telefonu? Skąd znał moje nazwisko? Skąd on był i kto to taki? Ale jeśli faktycznie na sto procent będę zatrudniony, to dlaczego nie podjąć wyzwania?

Następnego dnia, o odpowiedniej godzinie założyłem na siebie marynarkę z dziurami w kieszeniach i moje wychodzone buty. Wyprasowałem białą koszulę. Padało. Z parasolem wyruszyłem w drogę. Do hotelu dotarłem przed czasem. Nie lubię się spóźniać. Zwykle pojawiam się na spotkaniach wcześniej. Mam wtedy moment, by chwycić oddech i przyzwyczaić się do nowego otoczenia.

W hotelowym holu było już kilka osób. Jedna studentka, jakiś starszy ode mnie pan. Też chyba, jak ja, wyrósł już z garnituru. Miał na sobie szary sweter, przewieszonym dookoła szyi czerwony szalik i brązowe sztruksowe spodnie. Na krześle siedział mężczyzna w wieku około 30 lat, ale już tylko z kilkoma włosami mocno świecącymi brylantyną. Ubrany był schludnie i modnie. Poczułem delikatny zapach znajomych perfum. Usiadłem obok niego. Dwa metry od nas, przy drzwiach wejściowych do sali, gdzie miała odbyć się konferencja, stały dwa stoły, za którymi siedziało kilkoro bardzo młodych ludzi. Wpatrując się raz po raz w swoje laptopy wertowali zapisane kartki papieru. Inni, też młodzi, biegali nerwowo po korytarzach w jedną i drugą stronę.

Miałem chwilę by zorientować się w temacie. Dowiedziałem się od pachnącego sąsiada, że on już pracę ma. Że jest menadżerem w sklepie z komórkowymi telefonami i przyszedł z ciekawości. Może będzie mógł dorobić do pensji. Okazało się, że pracodawcą jest prywatna firma ubezpieczeń zdrowotnych. I to nie jest pierwsze takie spotkanie. Było już ich kilka i za każdym razem uczestniczyło w nich około 150 ludzi. Tymczasem było nas coraz więcej. Umalowane dziewczyny z długimi kolorowymi paznokciami wachlowały rzęsami, a ich fryzury jakby wyszły spod ręki fryzjera kilka minut wcześniej. Młodzi w różnym wieku, o wyglądzie sprzedawców z firmowych sklepów, z tej samej komercyjnej ulicy. People. Taka międzynarodowa kolorowa mieszanka, w której dominował ciemny kolor skóry.

Utworzyła się kolejka do rejestru. W końcu otworzyły się wrota do konferencyjnego pomieszczenia. Mogliśmy wejść. Sala była podzielona na tzw. scenę, na dwa rzędy krzeseł. A na jej tyłach i po bokach ustawione były stoły. Takie same jak w holu. Pewnie posłużą do indywidualnych, przewidzianych rozmów z przyszłymi pracownikami. Ci wcześniej nerwowo biegający stali już w pod ścianami pomieszczenia. 

Wybrałem krzesło i usiadłem. Jako jedyny. Ponad stuosobowa grupa stała nieruchomo, patrząc na mnie jakbym uczynił coś złego. W końcu jeden z organizatorów zdenerwowany brakiem ich ruchu wypowiedział głośno hasło: proszę usiąść. Ludzie zajęli miejsca i przestałem się czuć nieswojo. Konferencja się rozpoczęła. 
Na początek jedna z osób zapoznała wszystkich pokrótce z firmą. Niewiele z tej prezentacji wynikało, poza tym, że jest najlepszą na świecie, bogatą i że można dużo zarobić bez płacenia podatku. I że nawet nie trzeba nigdzie nikomu nic zgłaszać. To ciekawe.
Po chwili na scenie pojawiali się kolejno pracownicy korporacji by opowiedzieć swoje historie. Jednego z mówców zapamiętałem szczególnie. Przedstawił się jako były policjant z kryminalnej. Ale czy to była prawda? Kto z widowni może to sprawdzić? Mówił, że pracował w policji przez wiele lat i niczego się nie dorobił. I któregoś pięknego dnia trafił przypadkiem na żyłę złota. Tak, jak my dzisiaj. Na ubezpieczeniową firmę. Zaczynał od namawiania rodziny, później kolegów i koleżanek. Od dorabiania w czasie swojej oficjalnej pracy. Namawiał ich wszystkich na zmianę ubezpieczyciela i do współpracy. Od każdego kontraktu miał procenty. I tak mu dobrze szło, że rzucił pracę w policji i zabrał się jedynie za sprzedaż kontraktów na życie i zdrowie. Prawdopodobnie miał dużą siłę przekonywania i wzbudzał zaufanie. Zbierał przecież kontrakty jak grzyby po deszczu. Kupił sobie mieszkanie, nowy samochód. Jeździ często na wakacje w odległe zakątki świata i stać go na to by zaprosić kobietę do drogiej restauracji.

Po każdym z takich wystąpień odbywał się aplauz, któremu pomagali ci wszyscy wcześniej nerwowo biegający po korytarzach. Klakierzy. Na scenę wszedł kolejny mówca. Nie opowiadał o swojej historii, ale rozbudzał w uczestnikach sympatię. Sprzedawał firmę wprowadzając wszystkich w trans. To było fascynujące. Jak bił brawo wszyscy klaskali jak opętani. Jak się śmiał, wszyscy się śmiali. Kiedy kiwał głową, wszyscy po nim powtarzali. Rzeczywiście miał talent. Aż w pewnym momencie zaczął przedstawiać trzy kategorie ludzi i rysować na tablicy jak dziecko. Tu już nie wytrzymałem i krzyknąłem:
- Czy rzeczywiście wierzy pan w te wszystkie brednie, o których Pan tak pięknie opowiada!?

Sala się przebudziła. Wszystkie głowy wykręciły się w moim kierunku i rozlał się w przestrzeni szept. Dwie osoby wstały z krzeseł, wyszły i już nie wróciły. Mówca podszedł do mnie zły, z mikrofonem, ale i z nieszczerym uśmiechem. I... nie trwało to długo. Przez 3 minuty przekonywał sam siebie, że to wszystko, co mówił ma sens. I przekonał sam siebie dodając, że firma jest otwarta na krytykę i dlatego nie wyrzucą mnie z sali.

Przed zakończeniem pierwszej części tego emocjonującego spotkania, do tej audytywnej zupy dodał jeszcze przyprawę. Odbyła się projekcja filmu, w którym wystąpił złoty zegarek jako nagroda za wzorową współpracę z pracodawcą. Niedoszli pracownicy z sali podróżowali już katamaranem. Zadowoleni, opaleni, pili koktajle na egzotycznej plaży wraz z pięknymi paniami w bikini. Kiedy film się skończył, cała sala zabrzmiała brawami. Już nie czekając na drugą turę, na indywidualne rozmowy, wychodząc, podziękowałem grzecznie stojącemu przy drzwiach najlepszemu z mówców. Uściśnięciem dłoni wyraziłem swoje uznanie za pełen profesjonalizm, nieprzeciętny aktorski talent oraz umiejętność hipnotyzowania widowni. I kiedy tak wracałem do domu pieszo, by ochłonąć, pomyślałem sobie ze smutkiem i z goryczą: no tak... ponoć żadna praca nie hańbi...

Prezydent frytek