O tym, że wszystko może się zdarzyć, a życie pisze najbardziej zaskakujące scenariusze, przekonałam się sama w ubiegłym roku. Mając za sobą trudny rozwód i walkę z byłym mężem o opiekę nad dzieckiem i alimenty, byłam święcie przekonana, że już nigdy nie zaufam żadnemu mężczyźnie. Moje serce zamknęło się na miłość raz na zawsze. Tak mi się przynajmniej wydawało. Stało się jednak inaczej, co jednoznacznie świadczy o tym, że cuda się zdarzają. Nawet kobietom, które już dawno zdmuchnęły świeczki na swoim urodzinowym torcie świętując jednocześnie uzyskanie pełnoletności. A wszystko zaczęło się bardzo niewinnie...
Zbliżały się znienawidzone przeze mnie od chwili rozstania Walentynki. Niedobrze mi się robiło na samą tylko myśl, że znów na kilka dni wszystkich ogarnie szał czerwonych serc. Ludzie będą umawiać się na romantyczne kolacyjki we dwoje i całować się w kawiarniach pokazując światu swoją miłość. Ja nie miałam czym się afiszować. Dopiero co wykaraskałam się z porozwodowej depresji i próbowałam jakoś ułożyć sobie życie samotnej matki z dzieckiem. Podobnie jak Jola, która też rozstała się ze swoim mężem po tym, jak okazało się, że w Polsce miał swoją drugą rodzinę z nieślubną żoną i synem z nieprawego łoża. Jola jednak nie dawała za wygraną. Po latach monotonnego życia z nudnym jak flaki z olejem facetem - rozkwitła. Zaczęła wychodzić z domu, spotykać się ze znajomymi i szukać innego, jak stwierdziła ,,normalnego i samodzielnego samca, nie potrzebującego mamusi, ale partnerki”. Na przekór tym wszystkim zakochanym parom, bezwstydnie obściskującym się w tłumie, postanowiła spędzić Walentynki bawiąc się ze znajomymi. Za punkt honoru postawiła sobie wyciągnięcie mnie z zacisza domowego i udowodnienie mi, że można mile spędzić święto zakochanych ani nie będąc w związku ani w amoku wynikającym z ukłucia strzałą Amora.
Przyznam, że gdy nadszedł dzień św. Walentego, miałam ochotę włożyć piżamę i zaszyć się w moim łóżku przykrywając się kołdrą po samą szyję. Nie chciało mi się stroić, malować i szykować na brylowanie wśród roześmianych i rozgadanych, a co najgorsza – zakochanych – par. Jola była jednak natrętna jak końska mucha i żadną miarą nie dawała się przekonać, że lepiej spędzę ten wieczór w domu. W końcu się zgodziłam. Włożyłam jakąś tam, pierwszą lepszą kieckę i zrobiłam makijaż, bo moje naturalne odbicie w lustrze straszyło śmiertelnie bladym licem i spojrzeniem bez wyrazu. Wygrzebałam z szuflady dawno nienoszone ozdoby i obwiesiłam się jak bożonarodzeniowa choinka: kolczyki, naszyjnik, bransoletka, pierścionki. Obrączkę ze złością zamknęłam z powrotem w pudełku. Na samą myśl o byłym mężu aż mną wstrząsnęło z wściekłości. Spryskałam się jeszcze resztkami perfum i poszłam na spotkanie z Jolą.
Okolice kościoła Saint Boniface w dzielnicy Ixelles lubiłam od zawsze. W pobliżu tego uroczego zakątka było moje pierwsze w Brukseli locum, skąd codziennie chodziłam tam i z powrotem do pracy. W jesienno-zimowe wieczory miejsce to wyglądało wyjątkowo uroczo, ze wszystkimi dekoracjami i oświetleniami. Jola wiedziała dobrze, że jeśli się dam namówić na wyjście z domu, to tylko i wyłącznie gdzieś, gdzie mam miłe wspomnienia. Czekała na mnie w jednej z kawiarni, siedząc przy złączonych stołach. Zaśmiałam się na jej widok i zapytałam, czy we dwie potrzebujemy aż tyle miejsca. Przyjaciółka stwierdziła, że oczywiście nie, ale później dołączą się do nas jeszcze jej znajomi, z którymi dawno już się nie widziała. Myślałam, że spędzimy ten wieczór same, plotkując i psiocząc na facetów, ale jak widać moje plany miały wziąć w łeb. Pomyślałam, że przecież zawsze mogę wcześniej wyjść zostawiając towarzystwo i wrócić w bezpieczne domowe pielesze.
Ani się obejrzałam, jak minęły dwie godziny na rozmowie z Jolą. Wylewałyśmy jeszcze żale i łzy mówiąc o naszych rozstaniach i byłych mężach. W końcu przyjaciółka stwierdziła, że wystarczy tego użalania się nad sobą i że nadszedł czas na rozpoczęcie nowego życia. Musiałam przyznać, że miała rację. Poszłam do toalety ogarnąć swój rozmazany makijaż, żeby nie straszyć swoim wyglądem i zadzwonić zapytać jak się miewa moje dziecko spędzające czas ze swoimi kuzynami. Gdy po dobrym kwadransie wróciłam na salę, pzy naszym stoliku wraz z Jolą siedziały jeszcze 3 inne osoby. Nieco speszona podeszłam do śmiejącej się grupy i... oniemiałam. Obok znajomych mi Moniki z Romkiem siedział przystojniak, którego gdzieś już widziałam. Gdy podeszłam bliżej – zaniemówiłam. To był Robert, moja pierwsza miłość z liceum!
O mało co, nie zemdlałam. Poczułam dziwne kłucie w sercu, które bynajmniej nie zapowiadało zawału, ale raczej było wspomnieniem dawno już zapomnianej wielkiej, pierwszej miłości. Robert z kolei mocno się zarumienił na mój widok, co niewątpliwie znaczyło, że mnie poznał i przypomniał sobie minione czasy. Usiadłam obok niego, bo tak stało wolne krzesło i poczułam się jak za młodych lat. Zapomniałam o koszmarze rozstania, rozwodzie, darciu kotów z byłym ślubnym. Nie myślałam o straconych latach i pierwszych zmarszczkach na twarzy. Czułam się jakbym nadal miała 17 lat i była tą jasnowłosą, nieco pyzatą dziewczyną z długimi włosami i grzywką wiecznie opadającą na czoło. Robert zmężniał i jakby urósł. Poza tym wiele się nie zmienił. Miał ciągle ten sam błysk w oku i spojrzenie, od którego robiło się ciepło na sercu.
Wspominając dawne czasy, opowiadając swoje życie ostatnich kilkunastu lat, zupełnie zapomnieliśmy o bożym świecie i naszych towarzyszach wieczoru. Jola, Monika i Romek musieli najwidoczniej zrozumieć, że dzieje się coś ważnego i niecodziennego, bo w pewnym momencie stwierdzili, że późno już i muszą nas zostawić. Pożegnaliśmy się z przyjaciółmi i na nowo zatopiliśmy się we wspomnieniach wspólnie przeżytych lat. Wydawało mi się, że w rzeczywistości nigdy się nie rozstaliśmy. Robert stwierdził to samo. W końcu musieliśmy opuścić lokal, który już zamykano. Nie chcieliśmy się jednak rozstawać. Spacerując po opustoszałej okolicy, Robert wziął mnie za rękę, jak wtedy, gdy razem wracaliśmy ze szkoły, ku rozpaczy naszych matek nie mogących zrozumieć, dlaczego droga powrotna do domu zajmuje nam dwa razy więcej czasu niż pójście tą samą trasą rano w przeciwnym kierunku.
Zrobiło się bardzo zimno. W końcu to dopiero połowa lutego. Zaproponowałam, żebyśmy wstąpili na herbatę do mnie, bo było najbliżej. Robert zgodził się uśmiechając się w ten sam, co przed laty, sposób. Ach, te dołki na policzkach. Zawsze miałam do nich słabość... Zjedliśmy małe co nie co, wypiliśmy herbatę i po drinku. Długo rozmawialiśmy. A potem... Potem zasnęłam przytulona do mężczyzny, u boku którego chciałam spędzić całe swoje życie. Na kanapie, pod kocem, otulona mocnym ramieniem mojej największej w życiu miłości, o której myślałam, że ją bezpowrotnie utraciłam.
Następnego ranka rozpoczęło się moje nowe życie. Wszystko było inne, piękniejsze, radośniejsze. Nawet grafitowo-ponure niebo nad Brukselą i deszcz zacinający prosto w twarz nieosłoniętą parasolem, połamanym wcześniejszymi gwałtownymi uderzeniami wiatru, jawiły mi się jako coś, na co nie warto nieustannie utyskiwać. A może to tylko ja, na nowo odkrywałam uroki świata, zakochana po uszy w mężczyźnie, którego zawsze gdzieś w sercu nosiłam... I który, podobnie, nigdy nie przestał mnie kochać, choć nasze drogi rozeszły się na wiele lat. Teraz, oboje wolni, wciąż młodzi, choć po przejściach i nieudanych związkach, rozpoczynaliśmy nowy, wspólny, etap w naszym życiu. Z nadzieją, że łączące nas uczucie, które tak gwałtownie na nowo wybuchło, nigdy już nie wygaśnie.
Bo w końcu, jak śpiewał przed wielu laty, znany krakowski artysta: ,,ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Ważne są tylko te dni, na które czekamy”...
Edyta Wiśniewska